Wycieczka zaplanowana od dawna. Najpierw Dni Twierdzy Kostrzyn, a potem Oblężenie Chwarszczan 1433. Początkowo mieliśmy podróżować między Kostrzynem nad Odrą, a Chwarszczanami. Skończyło się jednak jak zawsze. Na Dniach Twierdzy Kostrzyn zameldowaliśmy się za wcześnie i w prawdzie nic nie zobaczyliśmy, a na oblężeniu nieco spóźnieni, ale na najważniejszym punkcie dnia - czyli inscenizacji - zostaliśmy.
Oboje nie lubimy ścieżki rowerowej do Kostrzyna, więc wybraliśmy wariant jazdy wałem. O wiele spokojniej. Tylko my i przyroda.
Historia miejscowości, która istniała jeszcze w XX wieku.
Na rower też trzeba umieć wsiadać.
Kostrzyn nad Odrą i Stare Miasto. Skoro impreza dopiero się rozkręcała, to mieliśmy czas, aby z bliska przyjrzeć się twierdzy.
Taras widokowy.
I widoki z niego.
To tyle było Starego Miasta i Dni Twierdzy Kostrzyn. Lubimy okrętki, więc nieco naokoło wybraliśmy się do Chwarszczan. W nieznane tereny, nie wiedząc w jakim momencie skręcić. Jednak o czego są drogowskazy, nawet te strasznie stare?
W pobliżu Kaleńska.
Oblężenie Chwarszczan 1433, czyli średniowieczna wioska, inscenizacja bitwy no i oczywiście miód pitny. Najpierw jednak próba generalna przed wielką bitwą.
Wioska rycerska, czyli każdy pokazuje to, co potrafi, co ma najlepszego.
Całkowity spontan. Dokuczliwy wiatr, więc postanowiliśmy uciec w las i tak jadąc przed siebie zameldowaliśmy się w Dankowie. Odwiedziliśmy dwa jeziora, w tym jedno chcieliśmy nawet objechać. Okazało się to jednak niemożliwe.
Ahooooj!!
W drodze powrotnej naszą wagę przykuwa stado kóz. Tak więc mamy trochę zabawy na jakiś czas.
Adrian zapomniał zabrać ze sobą breloczka w kształcie krówki, kiedy to zakładaliśmy przy ruinach młyna kesza. Nadarzyła się więc okazja, aby się tam wybrać.
Taka wycieczka bez planu. Spoglądając na mapę zauważamy Rokitno. Jednak nie te pielgrzymkowe, ale w województwie zachodniopomorskim. Jest tam dość spore jezioro. Nic więcej nam nie trzeba. Jedziemy w nieznane.
Uuuuu, Gosia, drzewo się przewróciło.
Jedyny facet w tym towarzystwie. Wiadomo więc, kto będzie przenosił rowery ;) Gentelmen!
Chwila na złapanie oddechu.
Odnalezienie jeziora w Rokitnie jest dużym wyzwaniem. Jazda po lesie w niezbyt sprzyjających warunkach rowerowych. Docieramy jednak na fajne miejsce, gdzie w spokoju można nieco odsapnąć, się pomoczyć.
Jezioro Rokitno.
Plażowicze po drugiej stronie jeziora.
No i nasz plażowicz. Pojawiła się para z małym dzieckiem, które miało nie lada uciechę.
Tak nam spodobał się ten nieznany teren, że pojechaliśmy dalej. Polami, chaszczami docieramy w końcu do cywilizacji. Tam kieruje nas do Barlinka i potem już prosto do domu.
Plan był taki, aby wybrać się na Święto Sandacza do Lubniewic. Czekała tam przecież na nas darmowa porcja ryby. Wyjechaliśmy dość wcześnie, więc czasu mieliśmy bardzo dużo. Nie było więc szans, aby sobie nie wydłużyć trasy. Tak konkretnie wydłużyć.
Szlakami, wioskami docieramy do Krzeszyc, gdzie całkiem przypadkiem odkrywamy spokojne, urokliwe miejsce za stacją paliw. Potem dalej wioskami docieramy do Sulęcin i rodzi się pytanie, jak jechać dalej?
Łabędzia rodzina.
W zwartym szyku.
Do powyższego zdjęcia pasuje ta oto osoba. Szyk to ona ma... zwarty.
Fontanna na stawie.
Bezpieczeństwo przede wszystkim.
Dosyć gorąco i przydałoby się jakieś jezioro dla ochłody. Spojrzenie na mapę i w pobliżu jest Wędrzyn, a tam jezioro. Żadne z nas tam nigdy nie moczyło nóg, a prowadzi tam nawet szlak rowerowy. Jedziemy!
Autostradą przez las.
Takich szlaków rowerowych chciałoby się więcej.
Do Lubniewic trzeba w końcu dotrzeć, a najlepiej szlakami przez las. Te jednak wyprowadzają nas w pobliże Glisna, gdzie czeka nas sporo górek. Lubniewice na horyzoncie i tylko przez nie przemknęliśmy. Cały ten gwar, ilość ludzi zniechęciła nas na darmową rybę. Jak najszybciej chcieliśmy się stamtąd wydostać.
Na rogatkach miasta łapie nas ulewa. Wymuszona przerwa na przystanku autobusowym i ja korzystam z ułatwienia w postaci autobusu, a Adrian po uspokojeniu się pogody spokojnie dotarł do domu.